W pamięci od września zeszłego roku utkwiły mi najbardziej dwa wyjazdy to bezdomnych: 1. Styczeń…
Podszedł z pytaniem czy nie mamy dla niego kurtki
Przez całe wakacje przeczuwałam, że ten zbliżający się kolejny rok wyjazdów do bezdomnych, dla mnie osobiście będzie zupełnie inny, trudniejszy. Właściwie już pod koniec poprzedniego roku towarzyszyło mi uczucie zniechęcenia i chęć rezygnacji, jak dotrwałam do końca sama nie wiem.
To samo poczułam teraz gdy zbliżał się czas pierwszego wyjazdu we wrześniu. W głowie miałam tylko jedną myśl: nie chcę jechać, mam dość, znowu trzeba będzie robić zakupy pakować jedzenie itd. Czułam pustkę i bezsensowność. W głowie pojawiały mi się myśli, że przecież oni sami są sobie winni, nie chce im się po prostu pracować a ja mam tyle ważniejszych rzeczy do zrobienia. Jednak najgorszymi nie były wyjazdy, ale pustka wewnątrz mnie.
Nadszedł dzień wyjazdu, radość na twarzach naszej grupy (Ani, ojca Jurka, Damiana i Marka) oraz spotkanie z nimi dało potrzebną mi siłę by jechać. Podczas pierwszego i drugiego wyjazdu, czekałam z niecierpliwością, ale nie na spotkanie z bezdomnymi, lecz na powrót do domu. Zadawałam sobie i Bogu pytanie po co to robię. Pokusa by przestać jeździć stawała się coraz silniejsza, zwłaszcza że z nikim moimi myślami się nie dzieliłam.
Na pierwszym wyjeździe skupiłam się nie na bezdomnych, ale na naszej grupie. Patrząc na Anię widziałam u niej zrozumienie i czułość. Ojciec Jurek ciągle zaskakuje mnie swoim entuzjazmem i roześmianymi pełnymi miłości oczami. Widziałam, że on rzeczywiście cieszył się ze spotkania z każdym bezdomnym. Damian i Marek zawsze są chętni do podejmowania rozmów z bezdomnymi. Zobaczyłam ich autentyczne zainteresowanie tym co bezdomni mówią oraz uwagę z jaką ich słuchają. A ja…. zostawiałam im torby z jedzeniem jak automat bez uczuć.
Po tym wyjeździe wróciłam do domu zrezygnowana, ale też wkurzona na siebie. To był moment zwrotny, zaczęłam przyglądać się sobie, swoim myślom i uczuciom. Pomogła mi w tym książka, którą akurat zaczęłam przerabiać. Znalazłam tam pytanie, które zadawał sobie św. Ignacy każdego dnia, gdy przechodził z jednego miejsca do drugiego tak fizycznie jak i duchowo: “gdzie idę i po co?”
Idę do bezdomnych, ale po co?
Czy tylko po to żebym dobrze się czuła i mogła pochwalić się, iż robię coś ważnego? Zdecydowałam, że usiądę na modlitwie z tym pytaniem. To po modlitwie otworzyły mi się oczy.
Jeździłam i będę dalej jeździć do bezdomnych, bo On mnie do tego zaprosił, zawsze pochylał się nad najmniejszymi i ubogimi tak materialnie jak duchowo. Nie ma mi być łatwo i przyjemnie tylko mam się trudzić dla Jezusa. Pokusy by zrezygnować, były są i będą. Świadczą one o tym, że robimy coś dobrego, inaczej nie próbowałby mnie zniechęcić.
Podczas ostatniego wyjazdu zaczęłam się przeciwstawiać uczuciu pustki. Podchodziłam do bezdomnych z uśmiechem i zainteresowaniem. Spotkanie z parą, której nie widzieliśmy od przeszło roku, a która zawsze jest uśmiechnięta i radosna, obudziło coś we mnie. Na nowo zaczęłam przyglądać się bezdomnym. Zauważyłam, że spora grupa rozpoznaje nas. Podchodzą do samochodu z uśmiechem na twarzy. Wnosimy choć na chwilę w ich życie radość, przestają być niewidzialni.
Ciepłe rzeczy, które zabraliśmy rozeszły się bardzo szybko, a ja w sercu czułam radość, że pozwolą im przetrwać zimno. Pod koniec wyjazdu, kiedy już nic nam prawie nie zostało podszedł do nas pan w samej bluzie z pytaniem czy nie mamy dla niego kurtki. Widzieliśmy, że jest mu naprawdę zimno. Niestety żadna nam już nie została. Daliśmy mu tylko cienki koc i jedzenie, ucieszył się z tego co dostał i poszedł. Wtedy uświadomiłam sobie, że przecież ja mam na sobie ciepłą kurtkę. Nie należała do mnie. Była przeznaczona dla nich, a ja ubrałam ją, bo było mi zimno. Z nadzieją w sercu, razem z ojcem wyskoczyliśmy z samochodu by go dogonić. Na szczęście znaleźliśmy go. Podczas gdy zakładałam mu kurtkę zobaczyłam wdzięczność w jego oczach, moje serce odtajało, zniknęła pustka.
Wiem, że to nie przypadek, że to Jezus postawił mi tego człowieka na drodze. On cały czas był przy mnie, widział, że walczę, posłużył się tym bezdomnym “podał mi rękę” i wyprowadził z ciemności.
Gdy ojciec zadzwonił do mnie z prośbą bym napisała coś o naszych wyjazdach w pierwszym momencie chciałam odmówić. O czym mam pisać, przecież podczas tych trzech wyjazdów pomagałam wprawdzie bezdomnym, ale przede wszystkim toczyłam walkę z samą sobą i pokusami. Usłyszałam wewnętrzny głos by napisać tak jak było: o mojej walce i o tym, że bez naszej małej wspólnoty, z którą jeździmy do bezdomnych pewnie bym zrezygnowała.
Oni nawet nie wiedzą, że pomogli mi swoją postawą, obecnością, uśmiechem i akceptacją. Jeszcze bardziej utwierdziłam się w tym, że wspólnota, zarówno ta mała pięcioosobowa jak i ta większa WŻCh, to dar. Łatwo jest zrezygnować, gdy pojawiają się trudności, wytrwać bardzo trudno.
Pozostało we mnie ugruntowane przekonanie, że to ja z pomocą Boga mam walczyć, formować się i nie poddawać, to ma być mój wysiłek i wybór. Wspólnotę Bóg dał mi po to bym nie czuła się w tym osamotniona, bym miała świadomość, że zawsze mam do kogo udać się po pomoc i wsparcie.
Ula